Od dawna marzyłam o podróży do Islandii. Udało się nam to zrobić w 2016. Wiem, niektóre szczegóły mogły mi ulecieć po tak długim czasie, ale bardzo chciałam podzielić się fotografiami z tego wypadu.
Do Islandii polecieliśmy w ostatnim tygodniu maja, na krótko po uruchomieniu tego kierunku z Gdańska przez Wizzair. Dni były bardzo długe, słońce zachodziło, ale tak naprawdę nie robiło się ciemno. Całą noc trwała tzw. „blue hour”. Dzięki temu mogliśmy stosunkowo długo kontynuować jazdę samochodem, bo podróż po wąskich, krętych drogach w ciemności byłaby dużo bardziej męcząca. Zwiedzanie rozpoczęliśmy oczywiście od must see – pętli Golden Circle – widzieliśmy Geysir, park narodowy Pingvellir, rozległy wodospad Gullfoss. Na koniec trafiliśmy do Laugarvatn, gdzie zażyliśmy kąpieli geotermalnej. Oczywiście gorące źródła to punkt obowiązkowy w czasie pobytu na Islandii. W końcu to kraj ognia i lodu. Co zapamiętam na długo, to chleb żytni, który jedliśmy na lunch. Wypiekają go na miejscu, zakopując w ziemi. Na nocleg pojechaliśmy do Hvolsvöllur, bo naszą podróż drogą nr 1 zrobiliśmy w odwrotnym kierunku do wskazówek zegara.
Drugiego dnia, padało od wschodu do zachodu, czyli całą dobę. Raz mocniej, raz słabiej. Wiatr nie ustawał. Musieliśmy zweryfikować atrakcje, które zobaczymy. I tak odpuściliśmy kilkukilometrowy spacer do porzuconego amerykańskiego samolotu DC, który rozbił się na plaży w 1973, gdy skończyło mu się paliwo. Za to widzieliśmy oba fantastyczne wodospady Seljalandsfoss i Skógafoss. Trafiliśmy na czarną plażę Reynisfjara. I widzieliśmy bloki lodowca i pływające między nimi foki w Jökulsárlón. Tego dnia nocleg zaplanowaliśmy w Hofn. W Pakkhús Restaurant zjedliśmy na kolacje najlepsze langustynki w życiu.
Kolejny przystanek w naszej podróży to jezioro Myvatn. Trasa była trudna, częściowo wybrzeżem potem w głąb lądu. Zajęła nam cały dzień, pomimo, że trzymaliśmy się głównej drogi i mało się zatrzymywaliśmy. Myvatn to bardzo geotermalny obszar, mają tam bogate w minerały gorące źródła. Tego dnia, okazały się trochę mniej gorące niż zwykle, przez mocny wiatr. I wiecie co, bilety były tańsze o 50%, więc nie mieliśmy argumentu, żeby nie skorzystać. Oczywiście woda nie była zimna, w miejscach skąd wypływała miała właściwą temperaturę ok. 40 stopni. W większej odległości od źródeł robiła się chłodniejsza.
Czwartego dnia mieliśmy sporo krótszą, trasę do przejechania. Kolejny nocleg spędziliśmy na kempingu w Blönduós. Po drodze zajechaliśmy do Akureyri drugiego co do wielkości miasta na Islandii. Co zapamiętałam z tego dnia? Przestawiliśmy niechcący nawigację na wybranie najkrótszej trasy zamiast najszybszej. Dziwiło nas, że mamy skręcić na żwirową, wąską drogę pod górę, zamiast jechać główną, asfaltową. Oczywiście wszystko się dobrze skończyło, kosztowało nas to trochę nerwów, ale za to jakie mamy wspomnienia?
Następnego dnia zboczyliśmy z trasy nr 1. Pojechaliśmy na półwysep po zachodniej stronie wyspy. To był wspaniały dzień, miasto Stykkyholmur z czerwoną latarnią na szczycie góry i fish and chips w porcie, wspominam do dzisiaj. Po drodze na nocleg w Olafsvik, zatrzymaliśmy się przy najbardziej fotografowanej górze w Islandii – Kirkjufell.
6 dnia pobytu musieliśmy już zameldować się w Reykjaviku o przyzwoitej porze (mieliśmy bilety na spektakl w Harpa, temu budynkowi poświęcę oddzielny post), dlatego rano za dużo nie mogliśmy zwiedzać. Co zrobiło na nas ogromne wrażenie, to wejście do Lava Cave w parku narodowym Snæfellsjökull. Został on rozsławiony przez Juliusza Verne, który umieścił tam akcję swojej książki „Podróż do wnętrza Ziemi”. Byliśmy jak bohaterowie książki, no i schowaliśmy się w jaskini, przed deszczem. W Reykjaviku spaliśmy 1 noc. Trafiliśmy na okno pogodowe. Przestało padać i wyszło słońce.
W jeden tydzień dookoła wyspy to trochę za mało. Nie mieliśmy czasu na dłuższe trekking czy off-roadowe przejażdżki. Może bez pobytu w Reykjaviku i de tour’u na półwysep, miałoby to sens. W takim wydaniu jak my to zrobiliśmy, odradzam. Islandia ma tyle do zaoferowania, trzeba ją poznawać niespiesznie.